Wpisy archiwalne w miesiącu
Listopad, 2011
Dystans całkowity: | 392.61 km (w terenie 270.75 km; 68.96%) |
Czas w ruchu: | 25:20 |
Średnia prędkość: | 15.50 km/h |
Maksymalna prędkość: | 54.20 km/h |
Suma podjazdów: | 5128 m |
Maks. tętno maksymalne: | 171 (95 %) |
Maks. tętno średnie: | 146 (81 %) |
Suma kalorii: | 19500 kcal |
Liczba aktywności: | 11 |
Średnio na aktywność: | 35.69 km i 2h 18m |
Więcej statystyk |
Wspinaczka na Przehybę
Wtorek, 1 listopada 2011
Km: | 24.10 | Km teren: | 19.00 | Czas: | 02:25 | km/h: | 9.97 |
Pr. maks.: | 41.90 | Temperatura: | 5.0°C | HRmax: | 166166 ( 92%) | HRavg | 139( 77%) |
Kalorie: | 1988kcal | Podjazdy: | 821m | Sprzęt: Tranquill | Aktywność: Jazda na rowerze |
Podobnie jak dzień wcześniej wyjeżdżam o wschodzie pojeździć po okolicznych górkach. Dziś mój plan jest dużo bardziej ambitny niż wczoraj - chcę wjechać na Przehybę, czyli na ok. 1150 m n.p.m.
Wyjeżdżam ze Szczawnicy w kierunku północnym, niebieskim szlakiem w kierunku czarnego rowerowego. Jest pochmurno i wilgotno. Po kilkunastu minutach dojeżdżam do rozwidlenia szlaku przy kaplicy na Sewerynówce. Wszystko dookoła paruje co pogłębia wrażenie tajemniczości okolicznych gór i lasów.
Zastanawiam się, czy jechać prosto, czy w lewo i ostatecznie decyduję, że wjadę doliną (czyli prosto), a wrócę drugim szlakiem. Zaczynam więc kręcić. Mijam jeszcze parę domków i wjeżdżam w dziki las w dolinie Zbysiówka a później Krzemieniny. Jadę kilka kilometrów wzdłuż Sopotnickiego Potoku. Na wysokości około 800 m n.p.m. robię przystanek. Jestem już cały mokry, brakuje mi energii (w końcu jadę bez śniadania) i muszę nieco odpocząć. Okolica jest tajemnicza, ale ładna, więć pstrykam przy tej okazji kilka fotek.
Po krótkim odpoczynku ruszam dalej - kręcę i kręcę aż wreszcie przekraczam 1000 m n.p.m. i chwilę później biję swój rekord wysokości na rowerze przekraczając 1015 m n.p.m. (rekord z poprzedniego roku z Wielkiej Sowy)! To trzeba będzie opić! :-) Chwilę później zaczynają też prześwitywać między drzewami Tatry - zapowiedź tego, co można zobaczyć ze szczytu.
Wjeżdżam na 1040 m n.p.m. a tu niespodzianka - zjazd. Jest to o tyle nieciekawe, że za chwilę trzeba będzie tyle samo wjechać, bo przecież na Przehybę jest jeszcze jakieś 100 m wyżej. Na drodze leży dużo liści, które zasłaniają kamienie i korzenie utrudniające jazdę. Zjeżdżam więc dość ostrożnie, ale pomimo tego spotyka mnie kolejna niespodzianka - łamie się śruba trzymająca siodełko... Wrrrrr! To już trzeci raz w ciągu paru tygodni! Na szczęście nauczony poprzednimi przypadkami mam przy sobie zapasową i po szybkim pit-stopie jadę dalej.
Dojeżdżam do rozwidlenia szlaków i zastanawiam się, czy wjeżdżać na samą górę, czy też wracać na śniadanie, które jest do godziny 10.30, a jest już po 8.30... Ostatecznie decyduję, że skoro już tu dojechałem, to muszę wjechać na sam szczyt - najwyżej nie zdążę na śniadanie :-) Zaczyna się kolejny ostry podjazd z coraz większą ilością kamieni. Wjeżdżam wreszcie na grzbiet, którym już dużo spokojniej zbliżam się do schroniska. Ostatecznie jestem na miejscu tuż przed 9.00. Zamawiam herbatę, na którą muszę czekać ok. 10 minut :-(, piję ją w pośpiechu, posilam się Snickersem i za chwilę jeszcze szybciej muszę zaczynać zjazd. Nie mam nawet paru minut, żeby nacieszyć się widokami z Przehyby...
Zjeżdżam początkowo tym samym szlakiem, którym przyjechałem, dopiero po dojechaniu do szlaku rowerowego (dawnego czarnego) wybieram jego drugą "odnogę" i pędzę w dół. Niestety nie jest to zbyt łatwe, ponieważ ta droga jest całkowicie rozjeżdżona przez leśników. Mnóstwo błota i gałęzi - muszę bardzo uważać a nachylenie takie, że praktycznie cały czas ręce muszą być zaciśnięte na hamulcach. Pod koniec już niezbyt dobrze czuję siłę hamowania... Udaje mi się ostatecznie zjechać bez żadnej wywrotki - dobrze, że nie wybrałem tej drogi na wjazd, bo raczej nie dałbym rady...
Podczas zjazdu bardzo poważnie zastanawiam się nad moimi przyszłorocznymi jazdami w maratonach MTB - chyba z nich zrezygnuję na rzecz wycieczek turystyczno-krajobrazowych. Gdybym dziś tu jechał w maratonie, to pewnie zjeżdżałbym dużo ryzykując w tym błocie, a tak dość spokojnie, bez stresu, zjechałem i jeszcze uwieczniłem przejazd na paru fotkach, których po maratonie bym nie miał.
Ostatecznie dojeżdżam na śniadanie ok. 10.00, więc całkiem szybko!
Wyjeżdżam ze Szczawnicy w kierunku północnym, niebieskim szlakiem w kierunku czarnego rowerowego. Jest pochmurno i wilgotno. Po kilkunastu minutach dojeżdżam do rozwidlenia szlaku przy kaplicy na Sewerynówce. Wszystko dookoła paruje co pogłębia wrażenie tajemniczości okolicznych gór i lasów.
Kaplica na Sewerynówce© Magic
Rozwidlenie szlaku rowerowego© Magic
Zastanawiam się, czy jechać prosto, czy w lewo i ostatecznie decyduję, że wjadę doliną (czyli prosto), a wrócę drugim szlakiem. Zaczynam więc kręcić. Mijam jeszcze parę domków i wjeżdżam w dziki las w dolinie Zbysiówka a później Krzemieniny. Jadę kilka kilometrów wzdłuż Sopotnickiego Potoku. Na wysokości około 800 m n.p.m. robię przystanek. Jestem już cały mokry, brakuje mi energii (w końcu jadę bez śniadania) i muszę nieco odpocząć. Okolica jest tajemnicza, ale ładna, więć pstrykam przy tej okazji kilka fotek.
Sopotnicki Potok© Magic
Po krótkim odpoczynku ruszam dalej - kręcę i kręcę aż wreszcie przekraczam 1000 m n.p.m. i chwilę później biję swój rekord wysokości na rowerze przekraczając 1015 m n.p.m. (rekord z poprzedniego roku z Wielkiej Sowy)! To trzeba będzie opić! :-) Chwilę później zaczynają też prześwitywać między drzewami Tatry - zapowiedź tego, co można zobaczyć ze szczytu.
Wjeżdżam na 1040 m n.p.m. a tu niespodzianka - zjazd. Jest to o tyle nieciekawe, że za chwilę trzeba będzie tyle samo wjechać, bo przecież na Przehybę jest jeszcze jakieś 100 m wyżej. Na drodze leży dużo liści, które zasłaniają kamienie i korzenie utrudniające jazdę. Zjeżdżam więc dość ostrożnie, ale pomimo tego spotyka mnie kolejna niespodzianka - łamie się śruba trzymająca siodełko... Wrrrrr! To już trzeci raz w ciągu paru tygodni! Na szczęście nauczony poprzednimi przypadkami mam przy sobie zapasową i po szybkim pit-stopie jadę dalej.
Dojeżdżam do rozwidlenia szlaków i zastanawiam się, czy wjeżdżać na samą górę, czy też wracać na śniadanie, które jest do godziny 10.30, a jest już po 8.30... Ostatecznie decyduję, że skoro już tu dojechałem, to muszę wjechać na sam szczyt - najwyżej nie zdążę na śniadanie :-) Zaczyna się kolejny ostry podjazd z coraz większą ilością kamieni. Wjeżdżam wreszcie na grzbiet, którym już dużo spokojniej zbliżam się do schroniska. Ostatecznie jestem na miejscu tuż przed 9.00. Zamawiam herbatę, na którą muszę czekać ok. 10 minut :-(, piję ją w pośpiechu, posilam się Snickersem i za chwilę jeszcze szybciej muszę zaczynać zjazd. Nie mam nawet paru minut, żeby nacieszyć się widokami z Przehyby...
Schronisko na Przehybie© Magic
Panorama Tatr z Przehyby© Magic
Zjeżdżam początkowo tym samym szlakiem, którym przyjechałem, dopiero po dojechaniu do szlaku rowerowego (dawnego czarnego) wybieram jego drugą "odnogę" i pędzę w dół. Niestety nie jest to zbyt łatwe, ponieważ ta droga jest całkowicie rozjeżdżona przez leśników. Mnóstwo błota i gałęzi - muszę bardzo uważać a nachylenie takie, że praktycznie cały czas ręce muszą być zaciśnięte na hamulcach. Pod koniec już niezbyt dobrze czuję siłę hamowania... Udaje mi się ostatecznie zjechać bez żadnej wywrotki - dobrze, że nie wybrałem tej drogi na wjazd, bo raczej nie dałbym rady...
Podczas zjazdu bardzo poważnie zastanawiam się nad moimi przyszłorocznymi jazdami w maratonach MTB - chyba z nich zrezygnuję na rzecz wycieczek turystyczno-krajobrazowych. Gdybym dziś tu jechał w maratonie, to pewnie zjeżdżałbym dużo ryzykując w tym błocie, a tak dość spokojnie, bez stresu, zjechałem i jeszcze uwieczniłem przejazd na paru fotkach, których po maratonie bym nie miał.
Ostatecznie dojeżdżam na śniadanie ok. 10.00, więc całkiem szybko!