Wpisy archiwalne w miesiącu
Październik, 2011
Dystans całkowity: | 743.90 km (w terenie 481.00 km; 64.66%) |
Czas w ruchu: | 40:21 |
Średnia prędkość: | 18.44 km/h |
Maksymalna prędkość: | 54.20 km/h |
Suma podjazdów: | 7871 m |
Maks. tętno maksymalne: | 182 (101 %) |
Maks. tętno średnie: | 168 (93 %) |
Suma kalorii: | 28064 kcal |
Liczba aktywności: | 16 |
Średnio na aktywność: | 46.49 km i 2h 31m |
Więcej statystyk |
Do Cuda
Niedziela, 9 października 2011
Km: | 71.10 | Km teren: | 55.00 | Czas: | 04:19 | km/h: | 16.47 |
Pr. maks.: | 39.20 | Temperatura: | 12.0°C | HRmax: | 160160 ( 88%) | HRavg | 117( 65%) |
Kalorie: | 2679kcal | Podjazdy: | 529m | Sprzęt: Tranquill | Aktywność: Jazda na rowerze |
"Cudo" - tak mam zapisane w Garminie miejsce, do którego dziś chciałem dojechać.
Po raz pierwszy dotarłem tam w maju, gdy miałem okazję pojeździć po okolicach Tlenia nad Wdą. Nie myślałem, że jeszcze w tym roku uda mi się tam wrócić.
Wyjeżdżam po śniadaniu ze Skrętu i jadę lasem w kierunku Tlenia - najpierw przez Mukrz, później "łapię" zielony szlak (szlak "Cisów Staropolskich"), którym dojeżdżam aż do Wierzchów. Pogoda dopisuje - jest dziś dużo ładniej niż wczoraj, choć temperatura wyraźnie wskazuje, że to już jesień.
Po drodze zatrzymuję się w miejscu o wdzięcznej nazwie "Homer" oraz nad jeziorkiem przy leśnictwie Ryszka, gdzie dowiaduję się nieco o pojawiających się w okolicach ptakach. Przed Wierzchami zauważam jeszcze w lesie czatującego drapieżnika (najbardziej podobny był do orlika z atlasu, ale nie jestem pewien, co to był za ptak) oraz pokaźne gniazdo w pobliżu - niestety było puste i nie wiem, jakie ptaki je zamieszkują.
Z Wierzchów kieruję się nad jezioro Mukrz (to już drugi Mukrz dziś na mojej drodze) i do Tlenia, gdzie w barze jem obiad (naleśniki).
Z Tlenia kieruję się brzegiem Wdy do tytułowego Cuda. Po drodze zajeżdżam jeszcze w kilka urokliwych miejsc na brzegu rzeki. Muszę przyznać, że jest tu co zwiedzać i fotografować. Od maja, kiedy po raz pierwszy miałem okazję przyjrzeć się Wdzie w tych okolicach, stała się ona moją ulubioną rzeką. Bardzo malowniczo wije się pośród Borów Tucholskich, a Wdecki Park Krajobrazowy urodą "bije na głowę" wiele parków narodowych. Myślę, że zdjęcia będą mogły powiedzieć nieco więcej na temat tych okolic.
Przyjrzyjcie się jakie ma oczodoły, nozdrza i dłonią zakrywa twarz ;-)
Nie wiem czemu, ale wyjątkowo lubię poniższe zdjęcie. No i nawet pasuje do niego tytuł mojego ulubionego utworu...
Cudo to miejsce na wysokim brzegu Wdy, z którego widać panoramę wijącej się rzeki. Jest to najpiękniejsza panorama rzeki jaką widziałem do tej pory. Tu odpoczywam dłużej i spotykam dwóch jeźdźców, którzy dotarli konno z przeciwnej strony (później jeszcze natrafiłem na ich ślady po drugiej stronie rzeki). Mógłbym zostać do zachodu, ale, niestety, mam do przejechania jeszcze ok. 30 km, więc ruszam dalej.
Teraz jadę już szybciej - w Błędnie przejeżdżam na drugą stronę Wdy i kieruję się już w stronę Skrętu.
Zajeżdżam jeszcze po drodze w jednym miejscu nad Wdę, gdzie w dole widzę kilka saren uciekających na mój widok i żegnam się z rzeką w pobliżu leśniczówki o wdzięcznej nazwie Pohulanka :-) Stąd wybieram ścieżki prowadzące najkrótszą drogą do Skrętu. Zatrzymuję się jeszcze na parę zdjęć przy zachodzącym słońcu w miejscowości Łążek (jedna z łatwiejszych dla obcokrajowców do wymówienia nazw :-)).
Tuż przed końcem wycieczki, o zachodzie, zauważam jeszcze charyzmatyczną ławeczkę, która pozwala mi piękną pętlą zakończyć tę opowieść - zaczęło się i kończy przy ławeczce...
Motto dnia: "W życiu piękne są tylko chwile". Ważne, żeby były jak najdłuższe i było ich jak najwięcej :-)
Po raz pierwszy dotarłem tam w maju, gdy miałem okazję pojeździć po okolicach Tlenia nad Wdą. Nie myślałem, że jeszcze w tym roku uda mi się tam wrócić.
Wyjeżdżam po śniadaniu ze Skrętu i jadę lasem w kierunku Tlenia - najpierw przez Mukrz, później "łapię" zielony szlak (szlak "Cisów Staropolskich"), którym dojeżdżam aż do Wierzchów. Pogoda dopisuje - jest dziś dużo ładniej niż wczoraj, choć temperatura wyraźnie wskazuje, że to już jesień.
Boisko w miejscowości Mukrz z lożą honorową© Magic
Rzeczka Ryszka w miejscu o wdzięcznej nazwie Homer© Magic
Homerowa huba© Magic
Po drodze zatrzymuję się w miejscu o wdzięcznej nazwie "Homer" oraz nad jeziorkiem przy leśnictwie Ryszka, gdzie dowiaduję się nieco o pojawiających się w okolicach ptakach. Przed Wierzchami zauważam jeszcze w lesie czatującego drapieżnika (najbardziej podobny był do orlika z atlasu, ale nie jestem pewien, co to był za ptak) oraz pokaźne gniazdo w pobliżu - niestety było puste i nie wiem, jakie ptaki je zamieszkują.
Szlak "Cisów Staropolskich"© Magic
Drzewa na szlaku© Magic
Młyn wodny w Jakubowie© Magic
Z Wierzchów kieruję się nad jezioro Mukrz (to już drugi Mukrz dziś na mojej drodze) i do Tlenia, gdzie w barze jem obiad (naleśniki).
Wda w Tleniu© Magic
Z Tlenia kieruję się brzegiem Wdy do tytułowego Cuda. Po drodze zajeżdżam jeszcze w kilka urokliwych miejsc na brzegu rzeki. Muszę przyznać, że jest tu co zwiedzać i fotografować. Od maja, kiedy po raz pierwszy miałem okazję przyjrzeć się Wdzie w tych okolicach, stała się ona moją ulubioną rzeką. Bardzo malowniczo wije się pośród Borów Tucholskich, a Wdecki Park Krajobrazowy urodą "bije na głowę" wiele parków narodowych. Myślę, że zdjęcia będą mogły powiedzieć nieco więcej na temat tych okolic.
Jesienno-rowerowa impresja© Magic
Starość nie radość...© Magic
Dzieło bobrów© Magic
Zakole Wdy© Magic
Leśny potworek© Magic
Przyjrzyjcie się jakie ma oczodoły, nozdrza i dłonią zakrywa twarz ;-)
Nie wiem czemu, ale wyjątkowo lubię poniższe zdjęcie. No i nawet pasuje do niego tytuł mojego ulubionego utworu...
Brothers in Arms© Magic
Cudo to miejsce na wysokim brzegu Wdy, z którego widać panoramę wijącej się rzeki. Jest to najpiękniejsza panorama rzeki jaką widziałem do tej pory. Tu odpoczywam dłużej i spotykam dwóch jeźdźców, którzy dotarli konno z przeciwnej strony (później jeszcze natrafiłem na ich ślady po drugiej stronie rzeki). Mógłbym zostać do zachodu, ale, niestety, mam do przejechania jeszcze ok. 30 km, więc ruszam dalej.
Cudo© Magic
Jeźdźcy nad Wdą© Magic
Teraz jadę już szybciej - w Błędnie przejeżdżam na drugą stronę Wdy i kieruję się już w stronę Skrętu.
Błędno - miejsce pamięci największej bitwy partyzanckiej w Borach Tucholskich w 1944 r.© Magic
Las koło Pohulanki© Magic
Zajeżdżam jeszcze po drodze w jednym miejscu nad Wdę, gdzie w dole widzę kilka saren uciekających na mój widok i żegnam się z rzeką w pobliżu leśniczówki o wdzięcznej nazwie Pohulanka :-) Stąd wybieram ścieżki prowadzące najkrótszą drogą do Skrętu. Zatrzymuję się jeszcze na parę zdjęć przy zachodzącym słońcu w miejscowości Łążek (jedna z łatwiejszych dla obcokrajowców do wymówienia nazw :-)).
Chata w miejscowości Łążek© Magic
PKP Łążek - seria "Złote lata PKP"© Magic
Tuż przed końcem wycieczki, o zachodzie, zauważam jeszcze charyzmatyczną ławeczkę, która pozwala mi piękną pętlą zakończyć tę opowieść - zaczęło się i kończy przy ławeczce...
Ławeczka w miejscowości Zdroje© Magic
Motto dnia: "W życiu piękne są tylko chwile". Ważne, żeby były jak najdłuższe i było ich jak najwięcej :-)
No i się rower zbiesił...
Sobota, 8 października 2011
Km: | 67.49 | Km teren: | 47.00 | Czas: | 03:39 | km/h: | 18.49 |
Pr. maks.: | 38.60 | Temperatura: | 10.0°C | HRmax: | 153153 ( 85%) | HRavg | 125( 69%) |
Kalorie: | 2523kcal | Podjazdy: | 760m | Sprzęt: Tranquill | Aktywność: Jazda na rowerze |
...A dopiero co go pochwaliłem :-)
Plan był ambitny: zjeździć ile się da od śniadania do zmierzchu z przerwą na obiad. Wszystko szło zgodnie z planem do momentu dopompowania kół. Pompuję, a tu szzzzzzzzzz przy wentylu w przednim kole. Patrzę, patrzę i nic – ciągle ucieka powietrze. Ściągam koło - jest dziura! Łatam dziurę, składam koło a tu dalej szzzzzzz... Jadę kawałek, liczę, że się zaklei. Po 2 km widzę, że nic z tego - trzeba wracać :-( Wracam i jeszcze raz ściągam oponę i dętkę, pompuję i pod wodę - nie ma żadnej dziury! Co jest?! Składam koło a tu wciąż szzzzz... Dokręcam wentyl i teraz jakby ciszej - chyba się udało. No to jadę! Początkowo nieśmiało, ale po 6 km koło się trzyma jak trzeba, więc radośnie kręcę do przodu. Chwilę później "brzdęk" i siodełko mi ucieka. Wrrrrrr - co znowu!? Dobrze, że miałem torebkę podsiodłową, która przytrzymała siodełko, bo inaczej mógłbym "usiąść" na sztycy...
Okazało się, że zerwała się śruba mocująca siodełko, no i znów muszę wracać :-( Wracam 6,5 km bez siodełka - okazuje się to łatwiejsze niż myślałem. Jest sobota 13.00 i gdzie ja teraz znajdę taką śrubę?
Objechałem całą okolicę (samochodem), ale wszystkie sklepy i warsztaty rowerowe pozamykane - rzutem na taśmę zajeżdżam do warsztatu samochodowego, a tam pan sięga do pojemniczka i wyciąga idealną śrubę. Hurra! Może wreszcie pojeżdżę :-)
Ostatecznie wyruszam dopiero przed 16.00 no i nie mam za dużo czasu. Jadę w kierunku rezerwatu "Źródła Rzeki Stążki" - aby tam dojechać muszę przejechać ok. 25 km, a już o 18.08 zachodzi słońce - pewnie nie wrócę przed zmrokiem...
U źródeł jestem około 17.00, objeżdżam wszystkie leśne drogi dookoła, robię parę zdjęć, dojeżdżam do miejsca, gdzie niebieski szlak krzyżuje się ze Stążką i stąd kieruję się już do ośrodka Skręt, gdzie nocuję.
Za Cekcynem robi się już całkiem ciemno, więc mogę przetestować oświetlenie w nieznanym terenie - daję radę i po 19.00 jestem na miejscu!
Pomimo strajku Trankilka udało się ostatecznie zrobić całkiem niezły przejazd.
Cały dzień podsumować można stwierdzeniem, że "wszystko dobre, co się dobrze kończy".
Endomondo też mi się dziś zbiesiło i szlak zapisany jest w dwóch etapach.
Plan był ambitny: zjeździć ile się da od śniadania do zmierzchu z przerwą na obiad. Wszystko szło zgodnie z planem do momentu dopompowania kół. Pompuję, a tu szzzzzzzzzz przy wentylu w przednim kole. Patrzę, patrzę i nic – ciągle ucieka powietrze. Ściągam koło - jest dziura! Łatam dziurę, składam koło a tu dalej szzzzzzz... Jadę kawałek, liczę, że się zaklei. Po 2 km widzę, że nic z tego - trzeba wracać :-( Wracam i jeszcze raz ściągam oponę i dętkę, pompuję i pod wodę - nie ma żadnej dziury! Co jest?! Składam koło a tu wciąż szzzzz... Dokręcam wentyl i teraz jakby ciszej - chyba się udało. No to jadę! Początkowo nieśmiało, ale po 6 km koło się trzyma jak trzeba, więc radośnie kręcę do przodu. Chwilę później "brzdęk" i siodełko mi ucieka. Wrrrrrr - co znowu!? Dobrze, że miałem torebkę podsiodłową, która przytrzymała siodełko, bo inaczej mógłbym "usiąść" na sztycy...
Rower bez siodełka to jak człowiek bez głowy :-)© Magic
Okazało się, że zerwała się śruba mocująca siodełko, no i znów muszę wracać :-( Wracam 6,5 km bez siodełka - okazuje się to łatwiejsze niż myślałem. Jest sobota 13.00 i gdzie ja teraz znajdę taką śrubę?
Objechałem całą okolicę (samochodem), ale wszystkie sklepy i warsztaty rowerowe pozamykane - rzutem na taśmę zajeżdżam do warsztatu samochodowego, a tam pan sięga do pojemniczka i wyciąga idealną śrubę. Hurra! Może wreszcie pojeżdżę :-)
Ostatecznie wyruszam dopiero przed 16.00 no i nie mam za dużo czasu. Jadę w kierunku rezerwatu "Źródła Rzeki Stążki" - aby tam dojechać muszę przejechać ok. 25 km, a już o 18.08 zachodzi słońce - pewnie nie wrócę przed zmrokiem...
Granica rezerwatu "Źródła Rzeki Stążki"© Magic
U źródeł jestem około 17.00, objeżdżam wszystkie leśne drogi dookoła, robię parę zdjęć, dojeżdżam do miejsca, gdzie niebieski szlak krzyżuje się ze Stążką i stąd kieruję się już do ośrodka Skręt, gdzie nocuję.
Mrowisko w rezerwacie© Magic
W lesie nad Stążką© Magic
Źródła rzeki Stążki© Magic
Za Cekcynem robi się już całkiem ciemno, więc mogę przetestować oświetlenie w nieznanym terenie - daję radę i po 19.00 jestem na miejscu!
Pomimo strajku Trankilka udało się ostatecznie zrobić całkiem niezły przejazd.
Cały dzień podsumować można stwierdzeniem, że "wszystko dobre, co się dobrze kończy".
Endomondo też mi się dziś zbiesiło i szlak zapisany jest w dwóch etapach.
Jelenimi szlakami
Czwartek, 6 października 2011
Km: | 29.90 | Km teren: | 21.00 | Czas: | 01:21 | km/h: | 22.15 |
Pr. maks.: | 45.50 | Temperatura: | 20.0°C | HRmax: | 153153 ( 85%) | HRavg | 126( 70%) |
Kalorie: | 888kcal | Podjazdy: | 287m | Sprzęt: Tranquill | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kolejny ciepły jesienny wieczór. Pierwsza część jazdy przy słabnącym świetle dziennym, a później już jazda ciemnym lasem. Co jakiś czas odgłosy zwierzaków spacerujących po lesie. Miałem nadzieję coś ciekawego wypatrzeć, ale przez długi czas nic... tylko odgłosy. W pewnym momencie lis przebiegł przez drogę - "nudy" pomyślałem, ale chwilę później 100 m przede mną dwa jelenie/łanie (było za ciemno, żeby rozpoznać) wchodzą na drogę, zatrzymują się i obserwują. Zwalniam, ale nie wyhamowuję całkowicie - chcę bliżej podjechać. Jak jestem jakieś 20 m przed nimi, rozbiegają się w dwie strony. "Micha mi się cieszy" - dla takich chwil warto jeździć parę godzin na rowerze :-)
Pierwsza jazda w tym roku z pełnym nocnym oświetleniem - spisuje się dobrze.
Na początku miałem stresa, bo cienie gałęzi ciągle mi wbiegały pod koła ;-), ale się przyzwyczaiłem do tego efektu.
Pierwsza jazda w tym roku z pełnym nocnym oświetleniem - spisuje się dobrze.
Na początku miałem stresa, bo cienie gałęzi ciągle mi wbiegały pod koła ;-), ale się przyzwyczaiłem do tego efektu.
Standardzik w sosnowym aromacie
Środa, 5 października 2011
Km: | 41.15 | Km teren: | 29.00 | Czas: | 01:51 | km/h: | 22.24 |
Pr. maks.: | 52.10 | Temperatura: | 16.0°C | HRmax: | 156156 ( 86%) | HRavg | 133( 73%) |
Kalorie: | 1357kcal | Podjazdy: | 417m | Sprzęt: Tranquill | Aktywność: Jazda na rowerze |
Spokojny przejazd ulubioną drogą z singletrackiem wokół Jez. Zduńskiego. Nigdy jeszcze liście i gałęzie nie chrupały tak pod kołami. Coraz więcej żółtego i brązowego w lesie, a do tego wspaniały zapach sosen, niestety świeżo ściętych... Powrót w ciemnościach - już o 19.00 jest ciemno.
No i wreszcie ochrzciłem swój rower! ;-) Trasa w sam raz dla takiego imienia.
No i wreszcie ochrzciłem swój rower! ;-) Trasa w sam raz dla takiego imienia.
Szlakiem ciekawych jeziorek i borów
Niedziela, 2 października 2011
Km: | 141.50 | Km teren: | 53.00 | Czas: | 06:45 | km/h: | 20.96 |
Pr. maks.: | 45.30 | Temperatura: | 16.0°C | HRmax: | 150150 ( 83%) | HRavg | 121( 67%) |
Kalorie: | 4436kcal | Podjazdy: | 815m | Sprzęt: Tranquill | Aktywność: Jazda na rowerze |
Miał być turystyczno-fotograficzny wyjazd z Adamem w okolice Człuchowa, ale Adamowi plany się pokrzyżowały i musiałem coś wymyśleć sam. W sumie, to tamte okolice są bardzo ciekawe, więc czemu nie. Popatrzyłem w rozkład PKP i wybrałem pociąg o największym zasięgu, czyli Tczew-Chojnice. Wstaję rano, a tu chłodno i mgła. No ale przecież muszę się nieco rozruszać po wczorajszym maratonie :-) Szybko się zebrałem i pędzę na pociąg. Zdążyłem! Po niecałych 2 godzinach jestem w Chojnicach, tu wciąż mgła i chłodno, a ja tylko w koszulce. Zimno było...
Rozgrzałem się już w Chojnicach - po paru minutach wyszło słońce, a na rynku spotkałem bardzo gorące panie ;-)
Nieco poważniej muszę powiedzieć, że miasto zrobiło na mnie duże wrażenie - czysto, wiele budynków odnowionych, momentami poczułem się jak w Krakowie.
Jadę dalej w kierunku Jeziora Charzykowskiego. Mój cel: Park Narodowy Bory Tucholskie. Po niecałej godzinie od wyjścia z pociągu jestem w Charzykowych.
Stąd jadę dalej w kierunku miejscowości o wdzięcznej nazwie Funka gdzie odbijam do Parku Narodowego. Kieruję się nad jeziora Małe i Wielkie Gacno. Nie wiem jak pierwsze, ale Wielkie Gacno jest jeziorem lobeliowym, co może mieć kluczowe znaczenie dla miłośników torfowisk. ;-)
Na brzegu Wielkiego Gacna zbudowano fantastyczny pomost w kształcie serca - nie mogę się powstrzymać i objeżdżam cały pomost rowerem (nie było zakazu!) a później chwilkę odpoczywam szukając rosiczek.
Dalej jadę w kierunku Bachorza, a później Drzewicza.
Po drodze mijam m.in. Krzyż Napoleoński oraz wiekowy 600-letni dąb Bartuś rosnący przy szlaku.
Bartuś rośnie w bardzo malowniczym zakątku, blisko przesmyku pomiędzy dwoma jeziorami: Płęsno i Skrzynka. Woda tam jest bardzo czysta i widać mnóstwo ryb.
Kawałek dalej o mało co nie najechałem na prawdziweczka rosnącego na środku drogi...
Parę kilometrów przed Drzewiczem mam bliskie spotkanie z jelenią rodziną. Przez drogę przebiega jeleń o przepięknym porożu, łania i 4-5 młodych. Spłoszyłem je pędząc rowerem po lesie. Gdybym tylko wiedział, że tam stoją, to może miałbym szanse je dłużej poobserwować, a tak zniknęły bardzo szybko pośród drzew.
Po godzinie 13.00 dojeżdżam do Drzewicza. Siadam na ławce nad Jeziorem Łąckim i tu dociera do mnie, że niestety nie uda mi się zrobić mojego ambitnego planu przejazdu przez Swornegacie i Laskę - najkrótszą drogą mam jeszcze ponad 100 km do Tczewa, a zachód słońca za nieco ponad 5 godzin. Kieruję się więc najkrótszą drogą do domu.
Jadę teraz już szybciej, więcej asfaltem i rzadziej zatrzymuję się na sesje fotograficzne - parę zdjęć w Brusach i nad Jeziorem Skąpym a dłuższy postój jedynie w Borsku, gdzie nad Jeziorem Wdzydze jem "lokalnego" łososia na obiad.
Nad Jeziorem Wdzydze niemal bez przerwy słychać było klangor żurawi. W ciągu całego dnia widziałem też wiele kluczy żurawi odlatujących już na zimę. Widać rzeczywiście lato się kończy na dobre :-(
Przelatujące żurawie zatrzymały mnie jeszcze na chwilkę w okolicach Pałubina, ale po tym krótkim postoju popędziłem już żwawo w kierunku Tczewa. I tak nie udało mi się zdążyć przed zmrokiem. Tu, na zakończenie dnia, zrobiłem jeszcze zdjęcie - żarcik.
Ogólnie dzień spędzony baaaardzo pozytywnie! Motto dnia: Polska jest piękna. :-)
Rozgrzałem się już w Chojnicach - po paru minutach wyszło słońce, a na rynku spotkałem bardzo gorące panie ;-)
Pani na rynku w Chojnicach© Magic
Nieco poważniej muszę powiedzieć, że miasto zrobiło na mnie duże wrażenie - czysto, wiele budynków odnowionych, momentami poczułem się jak w Krakowie.
Jadę dalej w kierunku Jeziora Charzykowskiego. Mój cel: Park Narodowy Bory Tucholskie. Po niecałej godzinie od wyjścia z pociągu jestem w Charzykowych.
Jachty na Jeziorze Charzykowskim© Magic
Stąd jadę dalej w kierunku miejscowości o wdzięcznej nazwie Funka gdzie odbijam do Parku Narodowego. Kieruję się nad jeziora Małe i Wielkie Gacno. Nie wiem jak pierwsze, ale Wielkie Gacno jest jeziorem lobeliowym, co może mieć kluczowe znaczenie dla miłośników torfowisk. ;-)
Na brzegu Wielkiego Gacna zbudowano fantastyczny pomost w kształcie serca - nie mogę się powstrzymać i objeżdżam cały pomost rowerem (nie było zakazu!) a później chwilkę odpoczywam szukając rosiczek.
Wielkie Gacno - jezioro lobeliowe© Magic
Dalej jadę w kierunku Bachorza, a później Drzewicza.
Wejście do Parku Narodowego Bory Tucholskie© Magic
Po drodze mijam m.in. Krzyż Napoleoński oraz wiekowy 600-letni dąb Bartuś rosnący przy szlaku.
Krzyż Napoleoński© Magic
Droga w Borach Tucholskich© Magic
Park Narodowy Bory Tucholskie© Magic
Dąb Bartuś© Magic
Bartuś rośnie w bardzo malowniczym zakątku, blisko przesmyku pomiędzy dwoma jeziorami: Płęsno i Skrzynka. Woda tam jest bardzo czysta i widać mnóstwo ryb.
Jezioro Płęsno© Magic
Kawałek dalej o mało co nie najechałem na prawdziweczka rosnącego na środku drogi...
Grzybek na drodze© Magic
Parę kilometrów przed Drzewiczem mam bliskie spotkanie z jelenią rodziną. Przez drogę przebiega jeleń o przepięknym porożu, łania i 4-5 młodych. Spłoszyłem je pędząc rowerem po lesie. Gdybym tylko wiedział, że tam stoją, to może miałbym szanse je dłużej poobserwować, a tak zniknęły bardzo szybko pośród drzew.
Po godzinie 13.00 dojeżdżam do Drzewicza. Siadam na ławce nad Jeziorem Łąckim i tu dociera do mnie, że niestety nie uda mi się zrobić mojego ambitnego planu przejazdu przez Swornegacie i Laskę - najkrótszą drogą mam jeszcze ponad 100 km do Tczewa, a zachód słońca za nieco ponad 5 godzin. Kieruję się więc najkrótszą drogą do domu.
Jezioro Łąckie© Magic
Jadę teraz już szybciej, więcej asfaltem i rzadziej zatrzymuję się na sesje fotograficzne - parę zdjęć w Brusach i nad Jeziorem Skąpym a dłuższy postój jedynie w Borsku, gdzie nad Jeziorem Wdzydze jem "lokalnego" łososia na obiad.
Chata Kaszubska w Brusach© Magic
Kościół pw. Wszystkich Świętych w Brusach© Magic
Nad Jeziorem Skąpym© Magic
Jezioro Wdzydze© Magic
Nad Jeziorem Wdzydze niemal bez przerwy słychać było klangor żurawi. W ciągu całego dnia widziałem też wiele kluczy żurawi odlatujących już na zimę. Widać rzeczywiście lato się kończy na dobre :-(
Odlatują żurawie© Magic
Krajobraz koło Pałubina© Magic
Przelatujące żurawie zatrzymały mnie jeszcze na chwilkę w okolicach Pałubina, ale po tym krótkim postoju popędziłem już żwawo w kierunku Tczewa. I tak nie udało mi się zdążyć przed zmrokiem. Tu, na zakończenie dnia, zrobiłem jeszcze zdjęcie - żarcik.
Księżyc nad kominem© Magic
Ogólnie dzień spędzony baaaardzo pozytywnie! Motto dnia: Polska jest piękna. :-)
Skandia MTB Kwidzyn
Sobota, 1 października 2011
Km: | 54.00 | Km teren: | 40.00 | Czas: | 02:19 | km/h: | 23.31 |
Pr. maks.: | 53.20 | Temperatura: | 18.0°C | HRmax: | 182182 (101%) | HRavg | 168( 93%) |
Kalorie: | 2534kcal | Podjazdy: | 600m | Sprzęt: Bielik | Aktywność: Jazda na rowerze |
Motto dnia:
Jeżeli myślisz, że jest kiepsko, to pomyśl, że inni mają dużo "kiepściej"...
Żeby nie przeciągać - tym razem mi nie poszło. Nie wiem czy to wina męczącego tygodnia, czy jeszcze organizm odczuwał Żuławy Wkoło, czy też telefony ekip budowlanej i kamieniarzy na godzinę przed maratonem całkowicie mnie rozstroiły (jeżeli ktokolwiek zna rzetelną i przyjazną klientowi ekipę, to proszę o info :-))...
Co by nie mówić poziom adrenaliny (nie chcę używać słów jakie się cisną na usta pierwsze w tym miejscu...) osiągnął maksimum w moim organizmie ponad godzinę przed startem. To musiało mieć negatywny wpływ na wynik...
Pierwsza połówka dystansu, to walka z samym sobą. Po raz pierwszy w historii moich startów zdarzyło się, że odliczałem kilometry do połowy dystansu. Może dlatego, że wiedziałem, że pierwsza połowa jest głównie pod górę (gdzie zazwyczaj tracę), a druga z góry (gdzie zyskuję)... Pierwsze 10 km przejechałem z pulsem ok. 98% HR max, co zapewne wpłynęło na to, że przez kolejne 15 km było baaaardzo ciężko. Na dodatek na trasie było dużo piaszczystych kawałków, które wysysały siły jak dementorzy z Harrego Pottera ;-)
Dopiero na ok. 25 km poczułem, że dochodzę powoli do siebie i zacząłem mozolnie odrabiać stracony dystans. Doszusowałem do grupki, z którą trzymałem się dłuższy czas. Na jednym ze zjazdów ok. 38 km zostałem zablokowany i znów musiałem nadrabiać. Zaczęła się prawdziwa piaskownica, która strasznie przeszkadzała w pościgu, ale po kilkuset metrach dogoniłem i powoli zacząłem wyprzedzać grupkę. To był chyba najlepszy dziś mój moment - piasek spod kół roweru leciał jak spod motoru crossowego (;-)), prawie wszyscy wcześniej czy później gdzieś utknęli w piasku, a ja kręciłem, kręciłem, kręciłem - beż żadnej stójki. Z grupki uciekła mi jedynie Małgorzata Gumiennik, ale pamiętając jak mnie wyprzedziła w Białymstoku niewiele przed metą stwierdziłem, że tym razem się nie dam :-)
Goniłem ją aż do ok. 48 km - tam udało mi się wreszcie ją dogonić.
W Kwidzynie nastąpiły jeszcze dwa niezbyt ciekawe momenty - najpierw policjant zaspał i pokazał nam, że musimy skręcić dopiero jak byliśmy już w miejscu, gdzie trzeba było skręcać (co było dość karkołomne na zjeździe), a chwilę później Skandia zapomniała oznaczyć skręt, no i pojechałem (cała grupka) prosto, co kosztowało mnie około półtorej minuty dodatkowej jazdy (trzeba było zawrócić i wjechać na górkę, z której się niepotrzebnie zjechało).... Ssssshit...
Ostatecznie skończyłem z czasem 2h18m42s i zająłem 112 miejsce na 193 startujących. Nie załapałem się do pierwszej połówki, co było moim planem minimum :-( Z Cześkiem dziś też przegrałem...
Nawet komórka była dziś przeciw mnie i z niewiadomych powodów wyłączyła Endomondo na 37 km... Nie mam więc pełnego zapisu trasy. :-(
I tu dochodzimy do motta dnia - na mecie dowiedziałem się, że kolega z Kwidzyna połamał sobie na trasie rękę (będą musieli mu "drutować" nadgarstek). Wszystko przez to, że koledzy z Lang Teamu wywiesili gdzieś po drodze za długie taśmy z oznaczeniem trasy no i kolega najechał na taką foliową taśmę a ta bezlitośnie wkręciła się w koło i spowodowała upadek. Mieliśmy z kolegą trochę posiedzieć po maratonie, ale kolega zamiast na piwo trafił do szpitala...
No ale wszystko co złe kiedyś się kończy - wieczorem dotarła do mnie wiadomość, że mój "bocianek" zajął II miejsce w konkursie fotograficznym co spowodowało, że już zapomniałem o wszelkich niepowodzeniach tego dnia! :-)
Jeżeli chcesz zobaczyć "bocianka" kliknij tutaj.
...A ja się nawet załapałem na zdjęcie :-)
Źródło: www.skandiamaraton.pl, fot. Wojtek Szabelski/freepress.pl
Jeżeli myślisz, że jest kiepsko, to pomyśl, że inni mają dużo "kiepściej"...
Żeby nie przeciągać - tym razem mi nie poszło. Nie wiem czy to wina męczącego tygodnia, czy jeszcze organizm odczuwał Żuławy Wkoło, czy też telefony ekip budowlanej i kamieniarzy na godzinę przed maratonem całkowicie mnie rozstroiły (jeżeli ktokolwiek zna rzetelną i przyjazną klientowi ekipę, to proszę o info :-))...
Co by nie mówić poziom adrenaliny (nie chcę używać słów jakie się cisną na usta pierwsze w tym miejscu...) osiągnął maksimum w moim organizmie ponad godzinę przed startem. To musiało mieć negatywny wpływ na wynik...
Pierwsza połówka dystansu, to walka z samym sobą. Po raz pierwszy w historii moich startów zdarzyło się, że odliczałem kilometry do połowy dystansu. Może dlatego, że wiedziałem, że pierwsza połowa jest głównie pod górę (gdzie zazwyczaj tracę), a druga z góry (gdzie zyskuję)... Pierwsze 10 km przejechałem z pulsem ok. 98% HR max, co zapewne wpłynęło na to, że przez kolejne 15 km było baaaardzo ciężko. Na dodatek na trasie było dużo piaszczystych kawałków, które wysysały siły jak dementorzy z Harrego Pottera ;-)
Dopiero na ok. 25 km poczułem, że dochodzę powoli do siebie i zacząłem mozolnie odrabiać stracony dystans. Doszusowałem do grupki, z którą trzymałem się dłuższy czas. Na jednym ze zjazdów ok. 38 km zostałem zablokowany i znów musiałem nadrabiać. Zaczęła się prawdziwa piaskownica, która strasznie przeszkadzała w pościgu, ale po kilkuset metrach dogoniłem i powoli zacząłem wyprzedzać grupkę. To był chyba najlepszy dziś mój moment - piasek spod kół roweru leciał jak spod motoru crossowego (;-)), prawie wszyscy wcześniej czy później gdzieś utknęli w piasku, a ja kręciłem, kręciłem, kręciłem - beż żadnej stójki. Z grupki uciekła mi jedynie Małgorzata Gumiennik, ale pamiętając jak mnie wyprzedziła w Białymstoku niewiele przed metą stwierdziłem, że tym razem się nie dam :-)
Goniłem ją aż do ok. 48 km - tam udało mi się wreszcie ją dogonić.
W Kwidzynie nastąpiły jeszcze dwa niezbyt ciekawe momenty - najpierw policjant zaspał i pokazał nam, że musimy skręcić dopiero jak byliśmy już w miejscu, gdzie trzeba było skręcać (co było dość karkołomne na zjeździe), a chwilę później Skandia zapomniała oznaczyć skręt, no i pojechałem (cała grupka) prosto, co kosztowało mnie około półtorej minuty dodatkowej jazdy (trzeba było zawrócić i wjechać na górkę, z której się niepotrzebnie zjechało).... Ssssshit...
Ostatecznie skończyłem z czasem 2h18m42s i zająłem 112 miejsce na 193 startujących. Nie załapałem się do pierwszej połówki, co było moim planem minimum :-( Z Cześkiem dziś też przegrałem...
Nawet komórka była dziś przeciw mnie i z niewiadomych powodów wyłączyła Endomondo na 37 km... Nie mam więc pełnego zapisu trasy. :-(
I tu dochodzimy do motta dnia - na mecie dowiedziałem się, że kolega z Kwidzyna połamał sobie na trasie rękę (będą musieli mu "drutować" nadgarstek). Wszystko przez to, że koledzy z Lang Teamu wywiesili gdzieś po drodze za długie taśmy z oznaczeniem trasy no i kolega najechał na taką foliową taśmę a ta bezlitośnie wkręciła się w koło i spowodowała upadek. Mieliśmy z kolegą trochę posiedzieć po maratonie, ale kolega zamiast na piwo trafił do szpitala...
No ale wszystko co złe kiedyś się kończy - wieczorem dotarła do mnie wiadomość, że mój "bocianek" zajął II miejsce w konkursie fotograficznym co spowodowało, że już zapomniałem o wszelkich niepowodzeniach tego dnia! :-)
Jeżeli chcesz zobaczyć "bocianka" kliknij tutaj.
...A ja się nawet załapałem na zdjęcie :-)
Źródło: www.skandiamaraton.pl, fot. Wojtek Szabelski/freepress.pl